Mandawa dala nam porzadnie popalic. Safari okazalo sie picem na wode-- to byla przejazdzka po wioskach okolicznycj, dookola miasta przez polpustynie. Sama jazda na wielbladach dała nam niesamowita frajdę i wiele radości. Mialysmy przemilego, zabawnego przewodnika. Najlepsze jednak byl powitanie na polu namiotowym, gdy wlasciciel agencji z duma powiedzial :" welcome to my camp". Mialo to byc pole na pustyni , ciemna noc i cisza i my. A w rezultacie, był to obóz polozony 100 m od drogi, 1 km od Mandawy!!! Wkurzylysmy sie, ale bardzo kulturalnie wywalczyysmy swoje. W rezultacie nie zostalysmy na noc na tym polu i zaplaciłysmy tylko polowe ceny. Z pola zabral nas Rakesz i mialysmy nocowac u niego w domu, ale niestety rodzinka zrobila awanture, bo u nich takie zwyczaje ze goscie musza spac w hotelach (?)
Wyladowalysmy w Guest Housie ze szczurami i tysiacem robali, ale bylysmy takie zmeczone, że kompletnie nam to zwisało. Rakesz siedział z nami do późna i w trakcie naszej kolacji wpadł jego ojciec i zrobił awanture całemu guest housowi. Rakesz na drugi dzien uciekł z domu, jak nam wyjaśnił jego kolega. Słowo ojca jest święte dla Indusa ale Rakesz widocznie mial w koncu dosc.
Nocke mialysmy okropna, bo bardzo goraco a do rana słychać było śpiewy ze świątyni muzułmanskiej. Swoja droga ciekawie poobserwowac jak Hindusi i Muzułmanie współżyją ze sobą na codzień. Ja mialam koszmarny sen, że mi wypadają zęby ( co niektórzy wiedzą, że to oznacza smierc bliskiego lub chorobe).. I tak po 3 h od mojegu snu Magda się rozchorowała, przeczyściło ją w dwie strony, całą noc sie biedna męczyła.